TVP w programie "Alarm" przedstawiło ostatnio bulwersującą historię Pani Pauliny Sikory, której lekarze zalecili przyjęcie środków poronnych, po tym jak błędnie uznali że jej dziecko nie żyje. Radykalnie się pomylili. Na szczęście Pani Paulina odmówiła przyjęcia tabletek i na własną odpowiedzialność wypisała się ze szpitala. Jej córeczka Marysia ma dzisiaj dwa miesiące.

„Oni od tak, chcieli mi usunąć zdrowe dziecko. Podczas wizyty Pani doktor stwierdziła , że dziecko jest martwe, że serce nie bije. Mimo że ja jej mówiłam, że to nie możliwe. Pani doktor mnie nie słuchała (...)„Pan doktor stwierdził, że jedyne co oni mogą teraz mogę zrobić, to podać mi tabletkę. Czułam ból w środku. Aż mnie zaciskało. Tej tabletki, którą mi zaproponowali, nie wzięłam. Pani doktor wyrzuciła ją do kosza. Zostałam wypisana ze szpitala. Wyszłam tak jakbym była w 9. tygodniu martwej ciąży. (…) 9 czerwca o 17:35 urodziła się Marysia. To była ogromna radość. Spadł mi kamień z serca, że żyje. A mogła nie żyć przez błędne diagnozy.  Jak sobie pomyślę, że mogłabym wtedy wziąć tą tabletkę i ona mogłaby już nie żyć to ciarki po kręgosłupie idą.” - mówiła Pani Paulina w programie

Niestety podobne historie zdarzały się także w innych szpitalach. Tylko ostatnio w naszych mediach społecznościowych opublikowaliśmy dwie niemal bliźniacze historie. Chcielibyśmy podzielić się nimi także tutaj. One dobrze pokazują jak bardzo potrzeba lekarzy z sumieniem (których środowiska aborcyjne i politycy Lewicy chcą wyeliminować z zawodu). Oraz jak destrukcyjna dla personelu medycznego jest mentalność aborcyjna i brak szacunku dla ludzkiego życia od momentu poczęcia. "Moje ciało, mój wybór" lubią powtarzać zwolennicy prawa do aborcji. Ten argument jest kompletnie fałszywy przede wszystkim dlatego , że dziecko nie jest częścią ciała matki tylko osobnym człowiekiem. Ale jest też fałszywy, dlatego że dostęp do aborcji ma także skutki społeczne, których może doświadczyć każdy z nas. Świadectwo Pani Katarzyny W 5 miesiącu dostałam krwotoku, pojechałam do szpitala, a tam bez żadnego badania powiedzieli mi, że dziecko nie żyje, chcieli wywołać poród ....wpadłam w taki szał, że wypisałam się na własne żądanie. Jak mogli coś takiego proponować, przecież istniała szansa, że moje dziecko żyło. Pojechałam do innego lekarza.
Dzisiaj moja córka ma 31 lat i swoje dzieci. Dziękuję Bogu ,że wtedy nie zgodziłam się na uśmiercenie mojego dziecka. Świadectwo Pani Magdaleny "Ruchy proaborcyjnie działają prężnie i osobiście mnie to bardzo boli jaki bałagan robią w głowach ludzi....
W 12tc byłam na USG genetycznym a ze względu na zbliżające się 35 urodziny miałam to badanie rozszerzone. 4 godziny po tym badaniu dostałam silnego krwotoku. Pojechaliśmy do szpitala w Łodzi. W tym stresie i panice, wpadł mi do głowy szpital, w którym chciałam rodzić. Ordynator tego szpitala ma bardzo dobre opinie. Jechałam z wielkim zaufaniem...
Ordynator zobaczywszy mnie i cały krwotok, najpierw nie chciał przyjąć, bo takimi przypadkami się nie zajmują, a po chwili zastanowienia jednak zabrał mnie na oddział. Tam stwierdził, bez wykonania USG, że przy takim krwawieniu nic z "tego" nie będzie i poda mi tabletki wczesnoporonne. Nie docierało do niego, że 4 godziny wcześniej na USG było wszystko super, dziecko zdrowe, ruchliwe, wszystkie badania prawidłowe. Byłam przestraszona zaistniała sytuacją, tym bardziej, że mąż do szpitala nie mógł wejść. Byłam sama, a po słowach ordynatora jeszcze bardziej przerażona. Nie mieściło mi się w głowie jak tak pochopnie można rzucić o tabletkach wczesnoporonnych a następnie o łyżeczkowaniu zdrowej ciąży! Nie wyraziłam zgody na na te zabiegi.
Krwawi lam przez 5 godzin. Z godziny na godzinę krwawienie było coraz słabsze. Zbliżała się godzina 19, czas zmiany. Dwie godziny wcześniej wszyscy dostali posiłek, ja go nie dostałam a byłam wykończona i krwotokiem i płaczem. Poprosiłam o jedzenie, ponieważ czułam, że muszę się wzmocnić. Odmówiono mi tłumacząc, ze szykują mnie do zabiegu łyżeczkowania. Jak mogli szykować mnie do zabiegu skoro nie wyraziłam na niego zgody?
Ordynator mówił, że za długo krwawię i będą mnie "ratować". Odniosłam wrażenie, że nie miało dla niego znaczenia to, że krwawię coraz mniej. Nadal nie zrobili USG, by sprawdzić. Nie kontrolowali parametrów krwi. Nie podawali mi nic na wzmocnienie. Lekarz powiedział, że mogę tylko leżeć u nich i dostawać luteinę.
Na szczęście przyszła zmiana, kobieta anioł. Cudowna. Ukojenie duszy. Uspokoiła mnie, powiedziała, że pracuje w innym szpitalu i takich przypadków mają mnóstwo, w większości wszystko dobrze się kończy. Był to pierwszy upalny, wiosenny dzien. Duża zmiana ciśnienia. Pielegniarka-anioł mówiła, że to normalne. Przestałam płakać, wróciła nadzieja Przyniosła mi kisiel i wafle. Niby tak niewiele a tak wiele dało.
Od tamtej pory za malutka modliło się mnóstwo osób. Z mężem zawierzyliśmy córcie Matce Bożej. Dodam, że nadal uczymy się drogi wiary, więc na tamtym etapie serce nam podpowiadało, że tak powinniśmy zrobić jeszcze nie znając do końca tematu.
Kolejnego dnia rano w końcu wykonali USG, musiałam solidnie płakać, bo miałam wrażenie, że wiele osób w szpitalu mi kibicowało.
Na USG okazało się, że córcia jest cała i zdrowa, bryka w najlepsze. Jest krwiak, ale daleko od łożyska, bezpośrednio nie zagrażał dziecku.
Zalecenie: tryb leżący przez miesiąc a następnie wszystkie czynności wykonywać powoli, delikatnie.
Ordynator nie wiedział jak się zachować. Długo nie umiałam mu wybaczyć.
Czy w głębi duszy mu wybaczyłam? Czasami wydaje mi się, że tak. Jednak przychodzi dzień słabszy i wracają myśli odnośnie tego ile dzieci mógł usunąć pod pretekstem zagrożenia życia matki..... Bez wykonania podstawowych badań. Ta świadomość bardzo boli.
Nasza córcia jest wyjątkowa. Ma coś w sobie co zbliża ludzi, łączy. Niedługo będzie obchodziła drugie urodziny. Ps na zdjęciu Rozalia z braćmi"